Emocje, które dosięgają mnie na każdym kroku mojego dość aktywnego życia, doprowadzają mnie coraz częściej do szału. Zastanawiam się tylko po co mi one w świecie, dla którego tzw. emocje dawno już się wypaliły. Co tu robić? - to pytanie już tak często pojawia się w moich wieczornych rozmyślaniach. Krążąc wokół nich zawsze zastanawiam się nad aspektem racjonalnego działania a działania na emocjach. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że coraz częściej zdarzają się takie sytuacje w realnym życiu, a nie tylko w przemyśleniach. Problem polega na tym, że rzadko a wręcz w ogóle nie ma czasu wówczas na jakiekolwiek przemyślenia, rozważania.
Patrząc na naszą literaturę masową w tym XXI wieku a polską lirykę np. XIX wieku zaczynam użalać się nad sobą. Mam wrażenie, że emocji już nie ma, czyżbym był wyjątkiem? Odczuwanie w sobie różnych stanów świadomości, reagowanie na rzeczywistość w sposób empiryczny chyba przeszły już do historii. Nie długo dojdzie do tego, że o emocjach będę się uczyć na lekcji historii a nie w życiu.
Zaczynam się bać swoich emocji - chyba nic dziwnego. Codzienny lęk, strach, ból, nienawiść, złość, smutek doprowadzają mnie do "samozagłady". Fakt - czasem zdarzy się radość, szczęście, euforia bądź zauroczenie czy miłość, ale one podnoszą mnie tylko na chwilę. Jakby wystrzał w niebo - lot jak najwyżej, a potem jeszcze szybsze spadanie i mocne uderzę o grunt.
Wszystko zaczyna w moim życiu krążyć wokół tego, co nazywane jest stanem duchowym. Ja nie potrafię tego oddzielić od życia. Mimo, że już wiele osób mówiło mi (mówi nadal), żebym odrzucił działanie na emocjach, bym się nimi nie kierował, bym na nich nie skupiał swojej uwagi, bym żył tak jakby ich nie było. Ale ja nie potrafię! Może dla nie których jest to proste a wręcz oczywiste. Mi nie podoba się działanie na instynktach bądź dokładnie przemyślane obojętnie jakie czynności. Po co? Ja lubię żywioł, lubię spontan i lubię kiedy emocje wezmą górę - wtedy czuje się człowiekiem.
Czym byłaby miłość gdyby nie była emocją tylko realną kalkulacją? Czym byłby lęk gdyby nie był emocją tylko obawą przed utratą "majątku"? Czym byłoby szczęście gdyby nie był emocją tylko zimnym stanem, dzięki któremu by się coś pozyskało dla siebie?
Dla mnie życie bez emocji to oszukiwanie samego siebie. Czy da się zagłuszyć swój własny głos? Zamilknąć dla samego siebie? Próbować zawsze można... Choć przy najmniej ja czułbym się nie dobrze w swoim towarzystwie.
Kocham emocje, kocham, ale tylko zdrowe uczucia. Wiem wówczas, że coś się ze mną dzieje. Wiem wówczas, że nie jestem martwy, że moje serce żyje. Wiem wówczas, że świat mi nie jest obojętny. Wiem wówczas, że mam swój sens życia.
Na zakończenie:
Piękno emocji polega na tym, że dają mi one dowód na to, że żyje. Czy one są przyjemne czy wręcz odwrotnie zawsze patrzę na nie, jakby to było ostatnie co w swym życiu będę czuł. W końcu jutro mogę się obudzić i już nic nie poczuć, gdyż świat uczyni ze mnie "(...) społecznie doskonałego zmechanizowanego człowieka (...)".
Patrząc na naszą literaturę masową w tym XXI wieku a polską lirykę np. XIX wieku zaczynam użalać się nad sobą. Mam wrażenie, że emocji już nie ma, czyżbym był wyjątkiem? Odczuwanie w sobie różnych stanów świadomości, reagowanie na rzeczywistość w sposób empiryczny chyba przeszły już do historii. Nie długo dojdzie do tego, że o emocjach będę się uczyć na lekcji historii a nie w życiu.
Zaczynam się bać swoich emocji - chyba nic dziwnego. Codzienny lęk, strach, ból, nienawiść, złość, smutek doprowadzają mnie do "samozagłady". Fakt - czasem zdarzy się radość, szczęście, euforia bądź zauroczenie czy miłość, ale one podnoszą mnie tylko na chwilę. Jakby wystrzał w niebo - lot jak najwyżej, a potem jeszcze szybsze spadanie i mocne uderzę o grunt.
Wszystko zaczyna w moim życiu krążyć wokół tego, co nazywane jest stanem duchowym. Ja nie potrafię tego oddzielić od życia. Mimo, że już wiele osób mówiło mi (mówi nadal), żebym odrzucił działanie na emocjach, bym się nimi nie kierował, bym na nich nie skupiał swojej uwagi, bym żył tak jakby ich nie było. Ale ja nie potrafię! Może dla nie których jest to proste a wręcz oczywiste. Mi nie podoba się działanie na instynktach bądź dokładnie przemyślane obojętnie jakie czynności. Po co? Ja lubię żywioł, lubię spontan i lubię kiedy emocje wezmą górę - wtedy czuje się człowiekiem.
Czym byłaby miłość gdyby nie była emocją tylko realną kalkulacją? Czym byłby lęk gdyby nie był emocją tylko obawą przed utratą "majątku"? Czym byłoby szczęście gdyby nie był emocją tylko zimnym stanem, dzięki któremu by się coś pozyskało dla siebie?
Dla mnie życie bez emocji to oszukiwanie samego siebie. Czy da się zagłuszyć swój własny głos? Zamilknąć dla samego siebie? Próbować zawsze można... Choć przy najmniej ja czułbym się nie dobrze w swoim towarzystwie.
Kocham emocje, kocham, ale tylko zdrowe uczucia. Wiem wówczas, że coś się ze mną dzieje. Wiem wówczas, że nie jestem martwy, że moje serce żyje. Wiem wówczas, że świat mi nie jest obojętny. Wiem wówczas, że mam swój sens życia.
Na zakończenie:
Piękno emocji polega na tym, że dają mi one dowód na to, że żyje. Czy one są przyjemne czy wręcz odwrotnie zawsze patrzę na nie, jakby to było ostatnie co w swym życiu będę czuł. W końcu jutro mogę się obudzić i już nic nie poczuć, gdyż świat uczyni ze mnie "(...) społecznie doskonałego zmechanizowanego człowieka (...)".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz